środa, 21 października 2015

Już nie nieśmiertelni. Nigdy nie...

Jesteś mi trochę martwy. Z żalem myślę o tym, czego nie zdążyliśmy zrobić razem. O obiecanych wyprawach po stromych szlakach, zwieńczonych nieśpiesznymi łykami gorącej herbaty na szczytach; o testowaniu siły uczucia w górach. To ostatnie brzmi banalnie, wiem... jednak niewiele zdań tak utknęło mi w pamięciu jak to przed wielu laty, kiedy całą wycieczką wspinaliśmy się na Trzy Korony, a inny M. niósł mi plecak. "Dziewczyny, jeżeli kiedyś poznacie fajnego chłopaka, sprawdźcie go w górach - tu wszystko, co prawdziwe, wychodzi z człowieka" - powiedziała Pani K., nie wiedząc, jak głęboko wryją się te słowa w gołębie serce gimnazjalistki. Może to był błąd, że nigdy nie ruszyliśmy razem w góry. Może to wszystko skończyłoby się wcześniej. Może płakałabym wówczas mniej. 

Żałuję tak wielu rzeczy. Żałuję, że nigdy nie potrafiłam się w Tobie i przy Tobie zatracić. Że nigdy nie tańczyliśmy razem. Że nigdy nie poczułam Twojego rozpalonego spojrzenia na sobie, wirującej swobodnie gdzieś w tłumie. Że nigdy nie potrafiłam zaśpiewać przy Tobie pełną piersią, tak, jak zawsze śpiewam, gdy mam nieprzyzwoicie dobry humor. Że nie kupiłam wcześniej pilota do aparatu, że nie mieliśmy ładnych zdjęć - takich na kształt tych obrazów, które nosiłam ze sobą pod powiekami przez bite 5 tygodni, oddalając się o 15 000 kilometrów od Ciebie. Że nie obejrzeliśmy Amelii. Że nie byliśmy razem nad morzem. Że nie bujaliśmy się nigdy w hamaku. Że nigdy nie zabrałam Cię do mojego drugiego świata, za którym tak mi teraz tęskno... W końcu przez Ciebie nie byłam tam ponad dwa lata. Że tak rzadko rozmawialiśmy niespiesznie i naprawdę głęboko - tak, jakby dusza ocierała się o duszę. 

Żałuję. Gdy kolejny raz się na tym łapię, wbijam paznokcie lewej ręki w skórę, szepcząc do samej siebie, że to nie moja wina. Nie moja przecież. 

Nie zaopiekowałeś się mną tak, jak powinieneś. Gdy myślę, jak wiele łez płynęło z moich oczu z Twojej winy, dziwię się, że tak garnęłam się do Ciebie - ja, zbłądzona ćma. 

Teraz zaczynam podsysać własne światło. To czas, gdy na przekór złośliwej pogodzie, muszę zaopiekować się samą sobą. Ogrzać się własnym oddechem. Wyciągnąć pomocną dłoń w stronę lustra.



poniedziałek, 19 października 2015

Rachunek sumienia

Jesień znów rozlicza mnie bezlitośnie – zarówno z tego, co zrobiłam jak i z tego, czego nie, choć powinnam. Narastają we mnie lęki, zdrowy rozsądek przysłoniły burzowe chmury, bezsilność ciasno oplotła nadgarstki. Słowa zastygają w gardle, możliwości więzione są w głowie. Nie powinno się kochać tak mocno. Nie powinno się poświęcać tak bardzo. Nie powinno się pielęgnować w sobie tych nielicznych pięknych chwil, ze złudną nadzieją, że kiedyś znowu będzie dobrze. Nie przez tyle tygodni. Nie miesiącami. 


Pogubiłam się. Nie mogę rozplątać kołtuna myśli i mylnych przekonań. Tym, co dotychczas cieszyło mnie najmocniej, była ta upragniona pewność, że tego właśnie chcę. Że to Jego ciała półprzytomnie pragnę poszukiwać w łóżku nad ranem, by móc na powrót spokojnie zapaść w sen, i to w Jego skórę wtapiać się w zimne wieczory. Teraz przeliczam wszystkie rany i ciosy, które zadawał mi ukradkiem, nieświadomie, przyparty do ściany ogromem moich oczekiwań. Nieproporcjonalnych. 

Grzech pierwszy: próba tchnięcia życia w złamanego człowieka. Grzech przeciw sobie.


Grzech drugi: oczekiwanie, że kiedyś będzie zdolny robić dla Nas tyle, ile ja. Grzech przeciw Niemu.


Grzech trzeci: trwanie przy nadziei i podsycanie jej  pięknymi obrazami – okruszkami chwil minionych lub tych, które zdołałam sobie o Nas wyśnić. Grzech przeciwko Nam. 




środa, 22 października 2014

Jesień. Nieprzyjemna wilgoć wdziera się pod skórę uparcie, swoją mokrą istotą wiążąc destrukcyjne myśli rozprowadza je po kruchym organizmie. Kolejne poranki mijają tak samo; gorący prysznic, mający rozgrzać zziębnięte, drżące w zapomnieniu całą noc, skulone pod kołdrą ciało, kilka łyków kawy podczas rozpaczliwie wyrywanych ponurej rzeczywistości minut-przerw w porannej krzątaninie, uzbrojenie się w najcieplejszy, wzorzysty sweter i pośpieszny bieg na tramwaj, naprędce owijając szalik wokół szyi.
Jesień nigdy nie była przez mnie lubiana. Co roku odwzajemnia z nienawistną nawiązką wszelką niechęć do jej osoby, podsyłając mi najchłodniejsze wiatry pod płaszcz, ciskając w moje policzki kroplami deszczu na kształt owoców boleści czy pielęgnując przymrozkami wirusy w kruchym ciele, skutkujące nieustępliwym kaszlem.

Trudno mi odnaleźć w jesieni siebie. Skacząc między kałużami spoglądam w odbicie w błotnistej wodzie, nie poznając tych ust zazwyczaj ściśniętych w wąską kreskę, tak różną od łagodnego łuku malinowych warg, które muskało pieszczotliwie słońce. Dłonie chowam głęboko w kieszeniach, głowę spuszczam nisko, wpatrując się w czubki ciężkich, zimowych buciorów. Początkiem jesieni łapałam w dłonie ostatnie promyki zawieszonego nisko słońca, a co trzeci krok schylałam się, by wrzucić do kieszeni kolejne kasztany, te lekkie kulki, aksamitną skórką kojące dłonie...

Coraz więcej na pozór prostych spraw ciąży mi nieubłaganie, a sytuacji wcale nie poprawia świadomość, że to ja sama jestem ich początkiem i końcem.
Autodestrukcja sezonowa - status: rozpoczęta.




czwartek, 7 sierpnia 2014

Pochmurno

Rzucamy w siebie żyletkami. Może jestem magnesem na ostre słowa, wszelkie szramy wypełniam opiłkami żelaza, tak mylnie wdzięcznymi i puszystymi. Nie wiem, kiedy zaczęła się ta masochistyczna gra, to kilkudniowa historia rzutująca cień na wszystkie moje myśli. Tańczymy walczyka, na pozór lekko, roześmiani, jak to mieliśmy w zwyczaju; jednak w sercach coś szumi, jakieś błędy czuć w eterze. Szukamy swoich rąk po omacku, desperacko, lecz daleko nam do uchwycenia wzajemnie swoich myśli. Ostatniej nocy nie spaliśmy ciasno spleceni, jak to mieliśmy w zwyczaju, Twoje wargi nie dotknęły mojego karku nad ranem. Wiesz, że robiłeś to na długo przed tym, nim pierwszy raz naprawdę mnie pocałowałeś? Już wtedy polowałam na te nieliczne chwile, gdy zapominałeś się nad ranem, na wpół pogrążony w śnie i traktowałeś mnie przez parę sekund jak swoją prywatną królewnę; przez kilka chwila, udając, że śpię, rozpieszczałam się myślami o nas, karmiona ciepłem Twoich warg, jak ciepły wosk odbijających mi się na karku.

Nie chcę, żeby coś w Nas zginęło. Barykaduję się ciszą, planuję rozstawić mury obronne wypełnionego głupotami po brzegi czasu, by nie doprowadzać do kolejnych starć. Może to właśnie powód; nie potrafimy żyć osobno, ale ciężko nam znosić siebie na okrągło.

Cieszę się, że opóźnia się nasz wyjazd.

Ktoś niedawno stwierdził, że jestem czarownicą, gdyż od moich słów zależy, czy niebo rozpłacze się rzewnie. Mam nadzieję, że tymi kilkoma chmurnymi myślami nie wywołam wewnętrznej ulewy, przelewającej się niepowstrzymanie przez szczeliny oczu.




środa, 14 maja 2014

Drżenie

Drżę cicho samotnymi wieczorami, gdy Jego dłonie znikają z zasięgu moich rąk. Drżę, gdy choćby przez chwilę nie rozgrzewa mnie ciepłym spojrzeniem, będąc tuż obok. Drżeniem odpowiadam na każdą zatrutą zazdrością, autodestrukcyjną myśl, wkradającą się chyłkiem do tej mojej głupiej blond główki.
Nie spodziewałam się, że sama sobie zgotuję tyle problemów, że drzemie we mnie tyle barier, które tak ciężko skruszyć. Wbijam w siebie szpony głęboko, szukając korzeni tych nieustępliwych, kruczych nawoływań w mojej głowie; na zewnątrz mówię jedynie łagodnie: "zamrucz mi kołysankę" i wsłuchuję się w tą cichą, rytmiczną obietnicę, z zamkniętymi oczyma i półotwartymi ustami - pożeram ją leciutko, echem odbijam wgłąb siebie, tak, żeby wzmocniona czułymi objęciami i masą ciepłych treści zagłuszyła te wszystkie kotłujące się niepokoje.

Nie wiem, ile trwać może jeszcze ten stan, kiedy każdorazowe, zasłyszane z najcudowniej wykrojonych na świecie warg, słowo na "k" będzie wywoływać we mnie drżenie, a uniesienie kącików ust do góry będzie wciąż znacznym wysiłkiem. Boję się. Boję się o nas. Trzymam się kurczowo burty, balansując rozważnie po pokładzie, a przecież najmilsze byłoby zatracenie.

środa, 2 kwietnia 2014



Wciąż nie rozumiem, jak to się stało; wiem tylko, że jest najpiękniej. Nie myślałam, że kiedyś dojdę do takich wniosków, ale.. Warto odrzucić dumę na bok, zamiast próbować się pod nią chować uparcie, jak pod postrzępioną kołdrą noszącą ślady czyichś ciężkich butów. Czasami wystarczy powiedzieć po raz kolejny - ja chcę. I czekać w spokoju, aż słowa dotrą do serca adresata i zaleją mu duszę ciepłą falą, której tym razem nie będzie w stanie poskromić siłą woli. 

Zalałam M. duszę skutecznie, tonę teraz w Jego ramionach co rusz, serce mi podpływa pod gardło, krztuszę się szczęściem i wciąż bezradnie mruczę, że nie rozumiem, gdy obezwładnia mnie czułością tak niespodziewaną. I mimo nawrotów niepokoju, objawiającego się ciągłym wyszukiwaniem przeszkód oraz pułapek, mającego początek w mojej głowie a kończących się zazwyczaj niekontrolowanymi łzami - wiem, że będzie dobrze. Proszę, niech będzie dobrze. Przecież obydwoje tego chcemy - po nieskończoność zachwycać się sobą wzajemnie.





Z niecierpliwością myślę o kolejnym już, tak bliskim weekendzie, kiedy znów zamieszkamy razem na kilka dni.












wtorek, 11 marca 2014



Cokolwiek by się nie działo, jakkolwiek by one nie wyglądały, zakończenia zawsze są smutne - dlatego, że nie ma prawa nic więcej po nich nastąpić.


Chciałabym nauczyć Cię latać, ale boję się, że później mi odfruniesz.